Nie mogłem się wprost doczekać kiedy ten kijek wypróbuję! Pierwsze emocje pojawiły się przy próbie... umieszczenia wędziska w Maluchu. Trochę pokombinowałem i proszę - duma polskiej myśli technicznej okazała się wystarczająco pojemna, choć nie obeszło się bez gimnastyki. Kolejne emocje przeżyłem na Dworcu Centralnym w Warszawie, gdy okazało się że kij w tubie jest jedynie o 4 centymetry krótszy od półki w przedziale. Poza tym, budził powszechne zainteresowanie...
A potem Wisła poniżej Bydgoszczy - rozlana tak, że na polnej drodze dojazdowej poziom wody przewyższał wysokość woderów. Pierwsze rzuty na rozlewiskach koszmarne - kij świszcze jak bat, przynęta wprawdzie leci daleko, ale tak coSkolwiek nie tam, gdzie chcę ją posyłać.
Po kilkunastu jednak minutach dochodzę do wprawy - teraz dopiero zauważam, że kij żywo reaguje na ruch woblera oraz na każde, nawet najdelikatniejsze zahaczenie za zalane trawki.
Niestety, ryb ani śladu, czasu niewiele, wracam więc z mieszanymi uczuciami. Pełen niedosytu decyduję się na desperacki krok - następnego dnia podczas służbowej podróży zajeżdżam z kluską nad Rawkę. Początkowo czysta rozpacz - jak z tym w ogóle dojść do wody przez dość gęste krzaki? Okazuje się że nie trzeba - wystarczy przełożyć szczytówkę z woblerkiem na krótkiej żyłce przez przecinkę w krzakach, trochę popuścić i lekkim wymachem posłać wobler w miejsce przeznaczenia albo spławić z nurtem. Za to kontrola przynęty fantastyczna!
Można ją wprowadzić w miejsca niezwykle trudne do osiągnięcia przy użyciu kija o długości powiedzmy 2,10. No i nie stoi się rybom nad głową, co też jest wielką na Rawce zaletą.
Ale ryby nie biorą - znowu niedosyt i niepewność co do ewentualnych zalet i wad kija. Desperacja sięga zenitu - spragniony kontaktu z rybą jadę na łowisko specjalne Eldorado.
Kluska jest prawie dwukrotnie dłuższa od wynajętego Nortona... ale wreszcie pokazuje klasę. Nieograniczona swoboda wymachu z łódki i wreszcie przynęta dobrze dobrana do kija - pięciocentymetrowe kopyto na pięciogramowej główce. Leci niezmiernie daleko i prościutko do celu. Prowadzenie przynęty, jej "czucie na kiju" wprost zachwyca. Eksperymentując z wędziskiem nieomal przegapiam pierwsze branie - nieomal, bo kij całą robotę raczył za mnie wykonać! Szczupaczka, takiego kilowca, nie trzeba było zacinać.
Gdy ryba targnęła plecionką, kij samoczynnie odpowiedział. Hol jak marzenie, dwadzieścia-trzydzieści sekund, bez jednego pluśnięcia, nie mówiąc o odjazdach. Ryba totalnie spompowana zostaje odczepiona jeszcze w wodzie, a kij wraca do pracy.
Śladem szczupaczka idą dwa następne podobnej wielkości, potem dołączają cztery półkilowe okonie. Za każdym razem historia się powtarza, z tym że dla pewności jednak zacinam. Ruchy ryb są tak skutecznie amortyzowane przez wędzisko, że kołowrotek nie ma okazji oddać choćby milimetra żyłki.
Przy łodzi drapieżniki są tak spokojniutkie, że mogę obracać je na żyłce na prawy lub lewy bok trzymając kij w prawym ręku, a trzymanym w lewej ręce aparatem robić zdjęcia. Do utwierdzenia się w przekonaniu że wędzisko to warte jest wydanych na nie pieniędzy brakuje mi jeszcze kontaktu z nieco silniejszym przeciwnikiem.
Ustawiam łodź na stoku kolejnej podwodnej górki, kilka rzutów i jest! No, nie jakiś potwór, ale jak się potem okaże, uczciwy trzykilowiec, 75 centymetrów długości, w doskonałej kondycji. Hol tak spokojny, że prawie można się znudzić. Ryba próbuje odjazdów, lecz kij gnąc się tak, że 10-15 centymetrów szczytówki chowa się pod wodę, doskonale amortyzuje te zrywy.
Szczupak wyciąga dwukrotnie po około pół metra plecionki 0,10 mm z kołowrotka. Po czterech minutach holu grzeczniutko leży w łódce, a z pyska sterczy mu inny szczupak. Po drobnych manipulacjach udaje się to "nadzienie" wyjąć - zjedzony szczupaczek miał 34 centymetry!!!
Aby formalności testowania wędziska stało się zadość, pół godziny później bierze kilowy tęczak, piękny, cieknący samiec w barwach godowych. Po półtoraminutowym holu wraca do wody - nie zdołał zmusić mojego kołowrotka do pracy, kij totalnie zniechęcił go do walki.
Pora wracać do domu, a więc i pora na wnioski z testu wędziska - dziewięć brań, dziewięć pewnych zacięć, przy czym jedno całkowicie bez mojego udziału. Hol bezstresowy, wędzisko zdaje się wręcz niwelować u ryb wolę oporu. Pewien jestem, że dzieki takiemu właśnie holowaniu, ryby złowione tym kijem wrócą do wody w świetnej kondycji i nader szybko pozbędą się stresu i zakwasów. Choć moja przygoda z kluską dopiero się rozpoczyna, już choćby z tego powodu wędzisko takie każdemu z czystym sumieniem polecam!
Od redakcji Rybiego Oka: pierwotnie tekst opublikowano na naszym serwerze w Tygodniku Wędkarskim NR 2 - 10 kwietnia 1999.
|
Lista komentarzy
Temat: |
Autor: |
Czas: |
|
Robert Szumowski
|
18.11.04 13:12
|
|
Witam! Miałem okazję łowic spiningiem 4 metrowym!!! i właśnie o kluchowatej akcji. Był to St.Croix z serii Wild River, nie pamiętam oznaczeń. Tą wędką złapałem kilka ryb, szczupaki ponad 3 kilo i kilka mniejszych, natomiast mój kolega łowił na ten kij sandacze, największy prawie 8 kg. Praktycznie nie potrzebabyło używać hamulca w kołowrotku, wędzisko pięknie amortyzowało każdy odjazd ryby. Niestety taki kij jest niewygodny w transporcie i bardzo niepraktyczny w zakrzaczonym terenie, ale wszystko rekompensuje branie ryby i sam hol!
|
|
|
Sebastian Bajdiuk
|
25.9.04 15:38
|
|
Mam podobne odczucia co do klusek . na szybkim kiju czuć brania ale ryby odbijają się od przynęty , na klusce nie czuć brania tylko w którymś momencie okazuje się że ryba siedzi na kiju .
Najlepiej łowi mi się muchówką Dam Sumo 3.3 m 6/7 aftm z przelotkami ceramicznymi , mogę łowić na muchę i na obrotówki ( przy użyciu normalnego kręcioła i żyłki)
|
|
|
|
|