Opowieści znad wody.... cz.1
Autor: Ewa Ćwikła
|
Data: | 12.4.05 23:22 |
Ocena: | 6.88 (85) |
Czytano: | 10015 |
|
Opisywane poniżej wydarzenia są jak najbardziej autentyczne. Ich aktywnym uczestnikiem ( w charakterze małoletniego adepta naszej sztuki) był mój małżonek, który ochoczo uzupełnia to, co zdołałam zapamiętać z tatowych opowieści. A było to tak:
Prawie w centrum Kongresówki, blisko Tomaszowa Mazowieckiego leży przepieknie położona nad niedużą rzeczką Piasecznicą miejscowość N., słynąca z Zakładów, które w okresie gomułkowsko- gierkowskim dawały pracę kilku setkom ludzi. Niestety, władza ludowa postanowiła dla dobra publicznego Piasecznicę uregulować, więc przestała być w czymkolwiek użyteczna wędkarzom, którzy zostali zmuszeni do poszukiwań łowisk nieco dalej niz rzut kamieniem od domu. W każdą sobotę ( wówczas jeszcze pracującą) po południu ze dwudziestu spragnionych adrenaliny facetów, sporadycznie obarczonych przez połowice podrastającym potomstwem, ładowało się na pakę poczciwego Stara 25 i jechało w poszukiwaniu wędkarskich emocji. Tak było i tej pamiętnej soboty. Mój małżonek, tym razem dodany ojcu do wędek przez troskliwą mamę ( dziecko musi wypocząc na powietrzu!) twierdzi, że wybrali się nad Czarną Nidę. Na pace trzęsło, sypały sie opowieści, w których ryby miały tym dalej oczy od ogona, im dawniej były złapane i im więcej kilometrów drogi zostawało z tyłu. Jeden tylko uczestnik wyprawy zachowywał należytą, dostojną powagę: główny księgowy, pan.. powiedzmy : Witold. W drodze, tuż za Kielcami emocje gorących głów ostudziła burza z ulewnym deszczem. Mimo to w radosnym nastroju towarzystwo wypakowało się ze Stara na nadbrzeżną łąkę w pobliżu małego młyna z rozlewiskiem. Wszyscy rozpierzchli się w poszukiwaniu dogodnego stanowiska. Tomek z ojcem rozkładali wędki nad brzegiem Nidy, obserwując spod oka pana Witolda, który swoim zwyczajem, celebrował montowanie zestawów na łące, tuż przy samochodzie. Złożył właśnie pierwszą bambusówkę, założył robala, całość starannie umieścił w trawie i zajął się drugim kijem, zapominając o przysłowiowym "Bożym świecie". Na nieszczęście w pobliżu pasło się niezłe stadko spasionych gęsi młynarza.Jakby tego nie było dość, zawrócił do samochodu po zapomniany koc największy kawalarz z całej ekipy, pan Stacho. W mig ocenił sytuację, capnął okazję do psoty jak pies kawał serdela i ..... wykorzystując totalny "niebyt" pana Witolda, podrzucił robala z jego pierwszej, gotowej wędki w pobliże gęsi. Na efekt nie czekali dłużej niż kwadrans. Na łące rozpoczęło się istne piekło: złowiona łakomczucha machała skrzydłami i wrzeszczała jak opętana, wtórowały jej pozostałe ogłupiałe koleżanki ( stąd określenie: głupia gęś!). Pióra sypały się zaścielając łąkę a od strony młyna biegła w sukurs ulubienicom rozsierdzona młynarzowa. Niewiasta owa, oceniwszy sytuację równie szybko jak poprzednio pan Stacho, zażądała natychmiastowej i to dość słonej zapłaty za gęś . Zdumiony i kompletnie zszokowany pan Witold potulnie uiścił należną kwotę, nie mogąc wyjść ze zdumienia, jak to się stało.Czuł się jednak zdecydowanie winien. Młynarzowa, otarłwszy migiem łzy ( pewnie banknotami księgowego), zaofiarowała się z pomocą w sprawieniu gęsi, jako że żaden z obecnych panów nie przejawiał morderczych skłonności. Ostatecznie młynarzowa uśmierciła gęś, którą następnie upieczono przy ognisku i pochłonięto do ostatniej kosteczki. Mąż twierdzi, że była pyszna, jak żadna potem. W drodze powrotnej sumienie ruszyło jednak kolegów pana Witolda. Ujawnili kulisy "gęsiej afery" i solidarnie zrzucili się na pokrycie uszczerbku w budżecie księgowego, na wypadek, gdyby żona zaczęła mu sprawdzać "saldo". Rykowisko na pace trwało całą drogę powrotną a zachęcony powodzeniem pan Stacho juz szykował się na nastepny wyjazd.
P.S. Pan Witold ksiegowy nie zmienił nawyków: dalej szykował zestawy przy samochodzie, układając wędkę z robalem w trawie. A co!
|
Lista komentarzy
Temat: |
Autor: |
Czas: |
|
Patryk Kubiak
|
13.4.05 14:15
|
|
|
Bartłomiej Kosiński
|
13.4.05 08:56
|
|
...przygodę miałem i ja. Mając chyba z 10 lat łowiłem klenie na pływającą skórkę od chleba. Nie brały ale wierząc w swoje szczęście spuszczałem z mostu na Krutyni haczyk wbity w pieczywo. Doskonale widziałem jak podpłynęła kaczka, jak wzięła... Cóż było robić - jest branie - musi być zacięcie... Oj szybko rwałem żyłkę na widok lecącej jak na skrzydłach gospodyni :)
|
|
|
Jarosław Szczepaniak
|
13.4.05 01:09
|
|
Wyobrażam sobie ugięcie kija pod taką „sztuką”. Ciekawe, co następnym razem pomogli mu złowić? (Dycha)
Pozdrawiam. Jarek
|
|
|
|
|