Nie liczyliśmy raczej na jakiekolwiek efekty tej wyprawy - po pierwsze pogoda zbyt ładna, po drugie sprzęt za delikatny, po trzecie nie zdobyliśmy "kurzęcych flaków" polecanych jako szczególnie ulubione przez dalekich krewnych dorsza. Na dodatek już wtedy obowiązywała "zasada klapy bagażnika", która z mojej ślicznej bambusówki uczyniła cztery kawałki egzotycznego drewna.
Nad Nurzec zajechaliśmy w samo południe. Koledzy, którzy nie podłożyli swoich wędek pod blachę wspomnianej klapy, rozwinęli czym prędzej sprzęt i popędzili na te swoje miętusy. Ja zostałem przy aucie, próbując sprytnie i mozolnie doprowadzić do porządku moje egzotyczne drewno. Nie było jeszcze wówczas kleju super glue, więc poczynania moje na nic się nie zdały. Przykleiłem więc plastrem ruski kołowroteczek o ruchomej szpuli do obłamanej szczytówki i z kijem o metrowej długości poszedłem na ryby.
Zarzucać się nie dało. W poczuciu kompletnej bezradności wpuściłem miętusowy zestaw - a jakże, żyłka 0,30 mm, przypon z "dwudziestki piątki", mały węgorzowy mustadzik i filecik ze świeżej szprotki - między korzenie nadbrzeżnych olch. Ot, kilkanaście centymetrów od brzegu.
Ułomna wędeczka, ciemna toń głębokiej w tym miejscu i powoli płynącej rzeczki, topolowa bombeczka kołysząca się na wodzie. I branie niemal z opadu. Agresywne, pewne, mocne - aż zabujało bambusem.
No i dorwałem tego mojego pierwszego miętusa. Nie była to rewelacja, ale dobrze ponad 30 deko miał. Bezradność zamieniła się w morderczy amok. W tym wieku to naturalne. Przechadzając się po blisko dwustumetrowym odcinku dochodzącego do rzeki olsu, miałem do wieczora kilkanaście miętusków i jednego, niemal kilowego miętusa. Koledzy nie trafili ani jednej ryby. Ojciec jednego z nich złowił trzy miętusy. Przez cały grudzień łaziłem po szkole w glorii. Byłem nad Nurcem jeszcze trzy razy - ale już nie z kolegami, którzy mogli wyśledzić moją tajemnicę. Jeździłem z ojcem. I z wędką do spinningu, którą bardzo wygodnie podawało się zestaw między korzenie olch.
Ostatnim razem nad tą uroczą, choć znacznie przetrzebioną mazowiecką rzeczką byłem w 1994 roku, w styczniu, podczas powrotu z lodowej wyprawy na Mazury. Nurzec kusił, choć czasu od młodzieńczych wypraw minęło mnóstwo. W centralnej Polsce panowała odwilż. Piękna pogoda - świeciło słońce i było bezwietrznie. Podlodowa wędka na sieję zrobiona ze złamanej matchówki przypominała charakterem tamtą improwizowaną z bambusa.
I znów były miętuski spomiędzy korzeni olch. Mniej i drobniejsze, ale były.
SERWATKA I KAMIENIE
Pisałem wówczas artykuły o małych oczyszczalniach ścieków. Reporterski niuch rzucił mnie do Małdyt, na szlaku Kanału Ostródzkiego. Pięknie położona miejscowość, ogarnięta nitką kanału i dwoma niewiarygodnymi jeziorami z krystalicznie czystą wodą i grubym żwirem na dnie. Znów listopad i znów zupełnie nie-miętusowa pogoda. Grudzień tuż tuż, a zdawało się, że babie lato w powietrzu.
Deszcze nie padały tej jesieni, więc liście leżące w lasach porastających brzegi jeziora były jeszcze brunatno-żółte, szeleszczące pod nogami. Na ryby zaprowadził mnie ktoś z kierownictwa miejscowej mleczarni (ładna oczyszczalnia) . Obśmiał trochę drgającą szczytówkę, która faktycznie wyglądała na trzcinkę w porównaniu z jego solidną gruntówką. Miętusy miały być na bank, ale sprzęt był - zdaniem przewodnika - zbyt delikatny na wybrane łowisko.
Łowiliśmy nad wąskim pasem przybrzeżnych trzcin w odległości ok. 40 m od brzegu. Bardzo precyzyjnie pokazano mi miejsce, w które należało podawać zestaw. Była to niewielka stosunkowo powierzchnia, na której - mówił miejscowy przekaz - zatonęły dwie potężne szalandy transportujące kamienie przeznaczone do budowy mostów na kanale. Jeszcze za Niemca.
Coś tam musiało być z pewnością, zerwałem bowiem ze 20 ołowianych gruszeczek. Ale wyjąłem kilka naprawdę niebrzydkich miętusów. Zafrapowała mnie przynęta, której używał mój przewodnik. Było to mięso miejscowych małży, chyba szczeżuj, ale - uwaga - gotowane w serwatce. Świeże mięso bardzo łatwo spada z haka, gotowane jest dużo twardsze, bardziej zwarte i aromatyczne.
- Na dodatek serwatka nadaje mu przyjemny smak - zapewniał mój przewodnik. Przyjąłem to do wiadomości ze sporym dystansem, cóż, wszak pracownik mleczarni mógł mieć swoje zawodowe odbicia.
Odszczekałem te myśli, po cichu, rzecz jasna, późnym wieczorem. Na kolację żona towarzysza mojej miętusowej wyprawy podała wątróbki z naszej zdobyczy. Były przepyszne - rozpływały się w ustach. Jak się dowiedziałem, zawsze łasy na dobre przepisy kulinarne, przed smażeniem na mocno rozgrzanym tłuszczu zanurzono je na 30 sekund we wrzącej serwatce.
Więc nie dziwię się miętusom, że im smakowały małże gotowane w serwatce. To wcale niegłupia ryba - skoro ma taki gust smakosza.
|